Zabierałam się do napisania tego posta już od pierwszego dnia, który spędziłam w domu. Jednak było 'zawsze coś', a dodatkowo moja mama miała do wczoraj urlop, tak więc czas spędziliśmy aktywnie. Wprawdzie do notki zabieram się od rana, jednak Młody najwidoczniej spać dzisiaj nie chcę, bo przecież z mamą jest tak fajnie.
Pisałam Wam o tym jak wylądowałam na oddziale patologii ciąży. W poniedziałek miała być podjęta decyzja co ze mną zrobią, jednak takowa oczywiście nie padła. Chyba nie powinnam być zdziwiona? Dopiero podczas wtorkowego obchodu docent zwrócił uwagę na dość niski puls Kamila. Wtedy też powiedział, że jutro amnioskopia, na następny dzień test oksytocynowy a dopiero kolejny wywoływanie porodu - "Nieźle!"- pomyślałam wtedy. Wiedziałam, że zapewne z tydzień tak sobie jeszcze poleżę i będę bezczynnie czekać. Wszystko przekładali na kolejne dni. Jednak podczas środowego obchodu padła nagła decyzja, że dzisiaj na porodówkę i najpierw będą mi zakładać cewnik Foleya, a później oksytocyna. Powiem szczerze, że byłam w niemałym szoku. Byłam podekscytowana, jednak bałam się, że te metody indukcji porodu na mnie nie zadziałają. Położna powiedziała mi jednak po chwili, że docent wraz z profesorem zadecydowali, że poród jest do skończenia dzisiaj, tak więc jak te metody nie zadziałają to cesarka.
O godzinie 10 byłam na porodówce. Podpięli mnie pod ktg. Pół godziny później założyli mi ten nieszczęsny cewnik. (samo cewnikowanie nie boli, jednak lekarz który to robił był tak wyjątkowo niedelikatny, że po całym tym 'zabiegu' miałam ochotę płakać i prosiłam, aby to była najmniej miła część tego całego porodu). Cewnik miałam przez około 5 godzin. Nie było żadnych rezultatów. Później oksytocyna. Miałam ją mieć do 21. Hormon miłość nie zadziałał. Śmiałam się do lekarza, że większe skurcze mam po pomyciu podłóg w domu. Wtedy to też miałam iść od razu na stół do cięcia- musiałam jednak poczekać na tę 'przyjemność' do godziny 1 w nocy.
Duże plusy szpitala w którym rodziłam, to to, że wykonują cewnikowanie po znieczuleniu. Początkowo czułam się wręcz rewelacyjnie. Miałam świetnych anestezjologów na sali, z którymi żartowałam. To samo z lekarzami. Było wręcz zabawnie - o ile tak można nazwać poważna operację. Moment w którym wyciągnęli mi z brzucha Kamila był tak dziwny (inaczej go nie mogę określić), że sama przez chwilę nie wiedziałam co się dzieje. Czułam tyle uczuć na raz - szczęście, smutek, energię, po chwili brak sił. Uczucia przeplatały się na przemian. Mój smutek i wielki niepokój wzbudził fakt, że od razu jak tylko go wyjęli to zaczął się robić na sali wielki harmider- dopiero później się dowiedziałam, że doszło u mnie do krwotoku. Pierwsza myśl- coś z Kamilem. Z jednej strony otwierałam usta, aby spytać lekarzy co się dzieje, z drugiej nie miałam kogo zapytać, bo wszyscy latali po tej sali. Dodatkowo czułam jakbym traciła wszelkie siły. Po chwili przynieśli mojego synka owiniętego w kocyki. Czułam mrowienie w rękach przez znieczulenie i ledwo byłam w stanie je podnieść aby pogładzić go po policzku. Pani położna przysunęła mi go bliżej i wtedy mogłam nacieszyć się pierwszą bliskością. Po chwili pani mi go zabrała a ja poczułam pustkę. Czułam się tak słabo, jakby z minuty na minutę opuszczała mnie energia, dodatkowo taka pustka, że chcę być przy moim dziecku. Pani anestezjolog puściła radio - ( chyba aby pobudzić lekarzy, bo przez to, że był środek nocy wszyscy marzyli aby skończyć tę operację). I tego po prostu nigdy nie zapomnę. Muzyka tak głośno grała, a ja poczułam jak wracają mi siły. Poczułam, że muszę być silna. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to coś ze mną było nie tak. Cały czas po głowie chodziły mi czarne scenariusze. Jednak wiedziałam jedno- cokolwiek to będzie nie poddam się! Teraz utwór "To już jest koniec" na zawsze będzie mi przypominał tę salę operacyjną i dzień w którym urodził się mój Kamil.
Po zszyciu przewieźli mnie na salę pooperacyjną. Kolejny duży plus szpitala w którym leżałam, to to, że mogłam mieć Młodego zaraz przy sobie. O godzinie 2 byłam na sali, a dosłownie pięć minut później Kamil leżał wtulony w moją pierś. Było to naprawdę fantastyczne, czułam wielki komfort psychiczny, że mam go przy sobie, ale że we wszystkim pomogą mi położne. I trafiłam na akurat świetne położne, które bardzo mi pomogły. Udało mi się wtedy pierwszy raz przystawić syna do piersi, z czego byłam niesamowicie dumna. Po jakimś czasie przyszedł na salę lekarz który mnie ciął i usłyszałam od położnej tylko - "O jeju! To niedobrze! Powiem jej to"- i wtedy moje myśli ponowie wróciły, że coś jest nie tak. Słabym głosem spytałam położną co się dzieje, czy z Kamilem wszystko w porządku. Wtedy też dowiedziałam się, że miałam żylaki na macicy i straciłam bardzo dużo krwi, dodatkowo macica nie chciała się obkurczać i musieli mi podać bardzo silne leki. Powiem Wam, że nie pamiętam kiedy doznałam tak wielkiej ulgi.
O godzinie 3 czułam już całe ciało- a nawet i wcześniej. Dziewczyny które miały cesarki przede mną nic nie czuły a ja stety i niestety wszystko. Usiadłam o godzinie 6, a wstałam o 9. Położna chciała abym leżała dłużej niż powinnam, przez utratę krwi, jednak nie potrafiłam. Jak tylko miałam Młodego przy sobie doznałam takiego zastrzyku energii i pomimo tego rozrywającego bólu przy siadaniu, czy wstawaniu wiedziałam, że nie mogę się poddać. Około 11 przyszła moja babcia, która pomogła mi się wykąpać. A o 16 tego samego dnia byłam już na zwykłej sali. Powiem, Wam że nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje wstanie było tak szybkie. Wydawało mi się, że to normalne. Do wieczora w szpitalu była moja mama, która bardzo dużo mi pomogła. Później zostałam na noc sama z Kamilem. Pomimo, że był wtedy marudny, że co się położyłam to się budził, że wstawanie w dzień operacji jest niesamowicie bolesne, to naprawdę przy tym zastrzyku energii nie wyobrażam sobie inaczej. Tej nocy mogłam już zrobić wszystko przy Młodym- nosiłam go, karmiłam, przewijałam. Drugiego dnia była już znaczna poprawa mojego stanu. Wstawanie było o wiele prostsze. Pod koniec trzeciego dnia odstawiłam już przeciwbólowe, bo ból był do wytrzymania.
Mieliśmy wyjść na czwarta dobę, jednak Młody załapał żółtaczkę i musiał być naświetlany. Całe szczęście, że bilirubina po całonocnym naświetlaniu mu spadła, bo nie wyobrażam sobie powtórki z tej nocy. To była zdecydowanie najcięższa noc- mój synek w tych przeklętych okularkach pod tymi lampami, co chwila się denerwował, nie mógł spać, chciał na ręce, a to zjeść, a to kupa. Jednak jak przyszły wyniki, że już jest w normie poczułam jak kamień spada mi z serca.
I tak oto wróciliśmy tego samego dnia do domu. Młody wypis dostał, ja musiałam wyjść na żądanie (lekarze od dwóch dni zapewniali że będę mogła wyjść, kiedy to w dzień wypisu stwierdzili, że jednak nie, bo przecież wysoka anemia, że mogę zasłabnąć). Ale czułam się tak świetnie, że stwierdziłam ,że przyjmę to to ryzyko. Tym bardziej, że w szpitalu byłam zdana na własną łaskę, nikt mi przy dziecku nie pomagał. Jedyna różnica to taka, że przychodzili z lekami - które notabene mogę zażywać w domu.
Dzisiaj jest 12 dni od mojego porodu, a ja czuję się jakbym w ogóle tej cesarki nie miała. Oczywiście brzuch obwisły, wielki, ale to jest normalne. Jednak fizycznie jest świetnie. Śmiałam się, że moje ciało chyba jest stworzone do cesarki. Albo to siła świadomości zrobiła swoje- wiedza, że jestem sama i muszę sobie poradzić, nie dla mnie, ale dla mojego dziecka, wygrała.
Kamil urodził się nie taki duży jak mówili, że będzie. Mierzył 53cm i ważył 3450kg. Za każdym razem kiedy mnie budzi w nocy do jedzenia, i kiedy mam ochotę pospać i czuję to całe zmęczenie- wszystko po chwili mija. Patrzę na niego i wiem, że to mój mały Skarb, moja mała Motywacja, dla której aż chce się żyć.